Po niedawnej wizycie w browarze Pinta, kiedy to chłopaki warzyli kooperacyjne piwko z To Øl, sporo czasu przegadałem z ichniejszym piwowarem Tobiasem Emilem Jensenem. No i w czasie tej rozmowy doszło do mnie, jak mało ich piw przyszło mi do tej pory próbować. Swoje kosztują, jednak zawartość wynagradza wysoką kwotę, gdyż sporo osób, uważa ten duński browar za najlepszy na świecie. No to co, czas nadrobić zaległości!
Yule Mælk kupiłem już jakiś czas temu, ale nie miałem jakoś ochoty na opróżnienie go. Oczekiwania mam spore, gdyż sam styl jest jednym z moich ulubionych. Lubię słodkie piwa, jednym z moich bardziej ulubionych dodatków jest laktoza. Tutaj także jest obecna, z tym, że piwo jest imperialną wersją milk stoutu. Ma on w sobie niesamowite 15% alkoholu, co klasyfikuje go jako najmocniejsze piwo (zaraz po Paradox'ie) jakie przyjdzie mi pić. Wartym zaznaczenia jest fakt, że ta wersja była dodatkowo leżakowana w beczkach po cherry i koniaku.
Wszystkie znaki wskazują na to, że to musi być petarda.
Yule Maelk
Imperial Milk Stout, Cherry & Cognac BA
alk. 15% obj.
Gęste jak smoła, czarne jak noc, z potężną czapą piany.
Pierwszy niuch... Coś obłędnego. Mnóstwo aromatów, aż ciężko zebrać wszystko do kupy. Na samym początku dominują nuty charakterystyczne dla leżakowania w beczce: głównie wanilia, są też aromaty ciemnych winogron oraz kandyzowanych wiśni. Po czasie wynurza się genialny zapach mlecznej czekolady roztapianej w kąpieli wodnej (na święta to robiłem do placków, więc jakby co to wiem jak to pachnie!), małe ilości palonych słodów, oraz woń szlachetnego alkoholu. Jejku, jestem oczarowany.
Kurde bela, po pierwszym łyku nie wiem co napisać. To... To jest chyba piwo doskonałe. Pierwsze nuty słodkiej czekolady momentalnie przechodzą w kwaskowe posmaki przypominające teraz już całkowicie kandyzowane wiśnie. Po chwili do gry włączają się palone (palone? W sumie to ledwo przypalane) słody, w postaci słodkiego (sic!) kakaa. Cały czas obecna jest wanilia, która doskonale uzupełnia całość. Piwo jest arcywyklejające, ale nie zaklejające. Nie ma uczucia otrzymywania cukrzycy, ani omdlewania. Jest idealnie. Na koniec ujawnia się dodatkowo nuta alkoholu, niezwykle szlachetna, przypominająca że mamy do czynienia z potworem, a nie zwykłym piwem. Nasycenie jest dosyć niskie, woltaż olbrzymi, a piana? Well, tak wygląda, kiedy piwo jest zupełnie ciepłe.
(ogólnie to nie ogarniam, jak doskonale można ukryć alkohol. 15%, a wyczuwalne dopiero po czasie jako przyjemne skrobanie w gardle, grzanie w przełyku, i mętlik w głowie [tak dokładnie to nie trafianie w klawisze klawiatury :v])
Zakochałem się. Przy Death Star pisałem że właśnie mam odnośnik do najlepszego w życiu piwa, jednak tutaj poprzeczka została podniesiona sporo wyżej. Oj ty wredny To Øl'u, wyniosłeś moje kubki smakowe oraz oczekiwania na nieprawdopodobnie wysoki poziom.
10!/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz