wtorek, 22 marca 2016

"Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem", czyli co piwnego słychać w Chicago


Czasem sytuacja jest taka, że tonący brzytwy się chwyta. Tak też było w moim przypadku, kiedy nie umiałem spłodzić wpisu w którym byłoby więcej tekstu niż zdjęć, poszukałem pomocy wśród fanów. Udało mi się wykorzystać Piotrka Pokorę, który (znowu) właśnie wrócił z ju-es-ej i miał z tej wyprawy dużo wrażeń. Ode mnie to tyle, reszta to już wyłącznie wrażenia Piotrka. Endżoj!

Jako cygański blogger raz na jakiś czas coś w swoim życiu muszę zmienić, tj. bloga na którym coś zdarzy mi się napisać. Ponieważ ElDesmadre ma takie backlogi jak ustawa 500+ dziś goszczę u Smakosza Józefa Grzegorza. Shit happens.


To historia z życia wzięta, a zaczyna się tak. Chicago (amer. Szykagoł). Najbardziej polskie z amerykańskich miast. Avondale, restauracja Staropolska, Jolly Inn i takiego typu sprawy. Ja w swojej tygodniowej przygodzie trafiłem jednak do Greek City w centrum miasta. Jak się domyślacie to takie greckie Jackowo, tylko na mój gust trochę mało tam Greków, poza samymi greckimi restauracjami, których jest sporo. Ponieważ nie lubię greckiej kuchni, jak i greckiego piwa, skupiłem się na amerykańskim piwie i amerykańskiej kuchni. 



I na samym początku muszę przyznać, że absolutnie się nie zawiodłem. Plany były dalekosiężne, tj. trafić do brewpubu the Revolution Brewing oraz do firmowego lokalu Goose Island, pójść do wszystkich ciekawych sklepów itp. Niestety nie tym razem, pracy nie dało się przeskoczyć, a w przypadku taproomu Goose nie dało się przewidzieć remontu o którym się nigdzie nie poinformowano. Co zrobisz, nic nie zrobisz. Lot niemieckimi liniami lotniczymi nie dostarczył żadnych atrakcji piwnych, bo Warsteiner takim piwem nie jest, za to piękna pogoda nad Szkocją dostarczyła pięknych widoków, jak również w okolicach Grenlandii, natomiast ciśnienie podniosło mu już stanie w emigracyjnym. Moi drodzy rodacy tam pracujący (w zasadzie rodaczki), niech wół nie zapomina jak cielęciem był i niech nie nazywa ludzi stojących w kolejce  polaczkami oraz bydłem, bo to trochę słabe jest, a tym bardziej mówiąc to w języku polskim, który jak można się domyślić nie jest językiem egzotycznym w tamtych okolicach. 



Po bardzo ciekawym powitaniu szybka wyprawa do hotelu linią niebieską i my są na miejscu. Zgodnie z zasadą dobrego obchodzenia jetlaga należy nie usnąć przed 21.00, piwo niestety w tym nie pomaga. Z braku laku, a w zasadzie z głodu, pierwszym celem był WholeFood Market. Brzmi mało zachęcająco, jeszcze jak w dodatku pojawia się dopisek w nazwie Organic. Strach zagląda do oczu mych, ale żołądek nie wybiera. Po szybkim wejściu okazuje się, że po lewej stronie były nalewaki. Oh wait, że jak? Po bliższym rozpoznaniu okazało się, że w supermarkecie funkcjonuje mały multitap wyposażony w 24 krany. Wyobraźcie sobie Tesco z 24 kranami, na których znajduje się lokalny craft, od The Revolution, Spiteful, aż po farmhouse saisona z taką stajnią, że można uklęknąć. Przedziwny jesteś Chicago, ale po 2h już lubię Ciebie. Głód głodem, ale ciekawość świata większa, więc od razu poszedłem rozeznać to co mają w ofercie w sklepie. Po dojściu do lodówek umarłem, powstałem, umarłem i nie wiedziałem co się stało. Dogfis Head 60 Minute IPA za 3 dolary, 90 Minute za 3.5 dolara, Founders Porter za 2 dolary, Lagunitas RIS za 5 dolarów w bomberze, kilkanaście barrel aged, farmhouse saison, Ballast Pointy, piwa z The Avery Brewing, a na sam koniec świetne nowozelandzkie MOA RIS Noir Pinot. Wybór ogromny, do najlepszych piw zawieszki z notami wprost z Ratebeera. Nieprawdopodobne, a jednak. Naprawdę bardzo bym chciał, żeby kiedyś takiego typu supermarkety w Polsce, czy w Niemczech, miały tak niesamowity wybór (PS. Na ten moment coś w porównywalnym stylu widziałem w EDEKA Mohr w Bonn, ale to jest kilka lat świetlnych wyżej).


 

Nie wiedziałem co robię, więc na pierwszy strzał poszły 60 Minute, 90 Minute, Dale’s Pale Ale od Oskar Blues, Founders Porter, Centennial IPA również od Foundersa, Stone IPA, Goose IPA i na koniec Matilda, również od Goose’a. Zacznijmy od Stone’a IPA. Miałem okazję ją pić na BrauKunst Live w Monachium (tekst u backloga ElDesmarde pewnie za 9 miesięcy), oczywiście warka z nowego browary w Berlinie, i piwo było wręcz fatalne. Jako osoba mocnej wiary dałem drugą szansę, i niestety to samo. Absolutnie nie wiem o co chodzi ze Stone Brewing, ale wszystkie piwa jakie od nich piłem były żenujące. Mam nadzieję, że to tylko mój pech w prawie małych liczb. Potem przyszła pora na Matildę od Goose’a. Belgian Style Pale Ale z Bretami. Rzeczywiście sporo bretów, mamy porządnego konia w aromacie, średnia goryczka z lekkim cytrusem, gra i trąbi zespół Combi. Takie Belgian PA można pić wiadrami. 




Po chwili odpoczynku w sensie dosłownym zabrałem się za 60 Minute IPA. Legenda. I to jest największy problem każdej legendy, bo im najciężej jest się obronić, wystarczy sobie przypomnieć co się działo z piwami od The Alchemist w ubiegłym roku. Muszę przyznać, że piwo jednak się broni, niesamowicie pijalne z ciekawą cytrusowo-ziołową goryczką i bardzo fajnym cytrusowym aromatem, w którym dominowało mango i grejpfruty. Bardzo smakowało mi to piwo i bardzo dobrze się je piło. Co do urywania dupy, w pogoni za polską tendencją konieczności ciągłego urywania dupy wszystkim czasem trzeba się zastanowić nad tym, czy do tego po prostu nie lepiej jest użyć granatu ręcznego niż piwa. Albo Szauwszycy. Tyle w tym temacie. 



Ostatnim punktem pierwszego dnia przylotowego był Haymarket Pub & Brewery. Wydawało mi się, że godzina 18.30 dla takiego przybytku jest jak 4 rano dla Biedronki, tj. za wcześnie. Niestety po wejściu do środka okazało się, że nie ma żadnego wolnego stolika … Po krótkiej rozmowie okazało się na dodatek, że za jakieś 30 minut coś powinno się zwolnić. Takich cudów to jeszcze nie widziałem. Po rzeczonych 30 minutach stolik rzeczywiście się znalazł. Nalewaków coś koło 30, kilkanaście piw butelkowych i krótka karta dań, która dla mnie i tak zazwyczaj sprowadza się do pytania „A czy macie Pulled Porka?”. Mieli, naprawdę świetnego. Przejdźmy do piwa, The Revolution Double Fist Double IPA. Piwo zaskakująco dobrze pijalne na swój zacny woltaż, mocna ziołowa goryczka, lekki cytrus i do tego wszystkiego bardzo dobra kontra słodowa. W ramach dekoracji betonowa piana jak na azocie. Piwo bardzo fajne, trochę za mało IPA, ale jestem w stanie to przeżyć, tym razem. Dziwne to trochę, ale żadne piwo z Haymarktu mnie nie zainteresowało, i jak się okazało przez cały pobyt nie spróbowałem żadnego ich piwa, brakło czasu.



Następnego dnia odwiedziłem multitap w supermarkecie, a nastąpiło to po spróbowaniu Deep Dish Pizza w Giordano’s. Nie kupuję tego, nie rozumiem i nie smakuje mi to. Smakowały mi za to piwa. Spiteful God Damn Chocolate Peanut Butter Pigeon Porter. Brzmi co najmniej durnie, na szczęście tak nie smakuje. W aromacie super nuty palone, sporo orzecha, ciemna czekolada i trochę nut torfowych. W smaku do tego wszystkiego dochodzi wspomniany peanut butter. Zaiste dziwne to piwo jest, ale mega smaczne, choć do mojego poziomu God Damn mu brakuje. Kolejnym ciekawym piwem okazał się farmhouse saison od Penrose’a. Sporo stajni i konia w aromacie, w smaku belgijskie fenole i przyprawowość, trochę brzoskwini, wytrawne. Lubię takie saisony. Tutaj muszę powiedzieć, że amerykańskie przedstawiciele tego stylu plus sam legendarny Saison Dupont przekonały mnie do tego stylu, wreszcie. Dla miłośników Żywiec Saison może się to skończyć tragicznie, nie polecam. 



Pozostańmy na chwilę przy saisonach, ciekawym przybytkiem wartym odwiedzin jest Binny’s Beverage Depot. Jak można przeczytać na firmowym nosidle „ If you can’t find it at Binny’s, it’s probably not worth drinking”. W przypadku piw podpisuję się pod tym wszystkim co mam. Znowu kilkaset piw do wyboru, w tym również sztosy od The Lost Abbey, The Avery Brewing, Evil Twiny, Dogfishe, Lagunitasy, Almanac, wszystko. Nie potrafiłem się odnaleźć w tym miejscu, trzeba następny razem podjechać tirem, będzie łatwiej coś wybrać. Wybrałem za to dwa piwa do Polski dla kolegów i koleżanki, tj. Almanaca Sour Golden Ale Barrel Aged White Wine with Azzaca plus do tego The Avery Samael’s Ale, czyli jak twierdzą English Old Ale leżakowany w beczkach dębowych. Alkohol 14,6%, Duży Volt, prawdziwy old ale, nie jak te polskie FESy RISowate oszukane wciśnięte ciemnemu ludowi 18% ekstraktu. Dla siebie kupiłem The Lost Abbey Red Barn Ale. Butelka 0,750 l w cenie promocyjnej 7.99. Takie rzeczy były kiedyś możliwe w Erze. Świetny saison z betonową pianą, nic dodać więcej nie trzeba. 



Trochę zaczyna się robić nudno, wszystko jest super i w ogóle. Na 37 piw jakie spróbowałem tylko 5 uznaję za słabe, a 15 z nich było wręcz świetne. Skupię się jeszcze może na czterech piwa, a następnie przejdziemy do lekcji historii plus wtop, czyli tego co jest solą ziemi. Będąc drugi raz w USA wprost nie mogłem się nadziwić jakim cudem Lagunitas warzy tak świetne piwa. Zgodnie z polską tradycją wszystko przejęte przez koncern musi się zepsuć i być do kitu. Bo koncern. Hop Stoopid uderzył aromatem mango, ananasa, sporej ilości innych rześkich cytrusów i lekkimi nutami ziołowymi. W smaku świetny balans goryczki ze słodowością, sporo mango i cytrusów, trochę ziołowości i sosny. Super mega pijalne DIPA. Takie koncernowe piwa mogę pić zawsze. Kolejnym piwem wartym pochwały był Boulevard Smokestack Series – Dark Truth Stout. Wędzony RIS. Mieszanie wędzony, pojawia się torf jak i bardzo fajnie wyważone nuty bukowo – dębowe typowe dla niemieckich wędzonek, świetna gorzka czekolada i kawa. Bardzo złożone piwo i znowu bardzo mocno pijalne, gładkie, z lekko rozgrzewającym alkoholem. Jak już wspomniałem wcześniej, kupiłem 90 Minute. Kolejna legenda i kolejne pozytywne zaskoczenie. Legenda się broni w bardzo dobrym stylu, bez zbędnego opisywania. W moim przypadku pojawiła się rozgrzewająca alkoholowość. No cóż, skandal, przecież każde DIPA ma być tak pijalne jak IPA, a nawet jak Session IPA. Od dłuższego czasu zastanawiam się nad tym jak to jest, kiedy RIS smakuje jak FES jest to skandal obyczajowy i rżnięcie na kasę, ale jak DIPA smakuje jak IPA, albo Session IPA, cud miód i gites. Wnioski pozostawiam każdemu z osobna, łączymy kropki. 



Ostatnim pozytywnie ocenionym piwem tego tekstu jest Pivo. Z Firestone’a, tego kanciarza (jak w Szykagoł to w zasadzie cinkciarzy.pl) co dodaje ekstraktów chmielowych, aromatycznych i jeden Kopyr raczy wiedzieć co jeszcze. Nie dostanie rozgrzeszenia u ducha kraftu, nigdy. W przypadku Piva mamy hoppy pilsa nachmielonego po niemiecku, czyli z definicji beznadziejnie. Jeżeli ktoś pił bardzo świeżego Grunhopfena od Schonramera, to wie o co chodzi. Świetny aromat ziołowy, super średnia ziołowa goryczka na szczęście nie zalegająca, ale za to intensywna, świetny balans i pijalność. Mam głęboko w nosie czy w tym piwie jest ekstrakt chmielowy, czy nie jest, czy jest to chodzenie na skróty, czy nie jest. Uważam natomiast, że robienie z piwnej rewolucji religii jest popełnianiem seppuku, choć w sumie wolałbym nazwać to głupotą.



W gimnazjum na lekcjach historii nauczyliśmy się o tym, że rok 1919 dla USiA był tragiczny. Ustawa Volsteada wprowadzająca całkowitą prohibicję (pozornie wprowadzającą i pozornie całkowitą) była chyba jedną z najgłupszych ustaw w historii XX wieku, bo zamiast wprowadzić Amerykę na odpowiednie ścieżki spowodowała wzrost przemocy i brutalności, wojny gangów, a najbardziej w tym wszystkim ucierpieli najbiedniejsi. Historia świata uczy, że każdy ekstremizm ma automatycznie przeciwny skutek od zamierzonego, ale patrząc na wiele spraw wydaje mi się, że nadal jest to wiedza tajemna. Punktem wyjścia do ustawy Volsteada była przemoc w rodzinie, a w zasadzie alkohol, którego nadużywanie prowadziło do częstszych objawów wszelkiej patologii. Idea była bardzo szczytna, tylko jak się okazało kilkanaście lat później same związki kobiet, które zabiegały o wprowadzenie tej ustawy, zaczęły się z tego pomysłu stopniowo wycofywać. Poza ustawą, której nie dało się egzekwować, były dwa bardzo interesujące zapisy, tj. o tak zwanym near beer, czyli tym co obecnie nazywamy piwem bezalkoholowym do 0,5%, oraz o tzw. alkoholu leczniczym na receptę. Oczywiście ilość chorych w USA z 1919 wzrosła znacząco, natomiast near beer służył głównie jako baza do dolewania szmuglowanych albo chałupniczo wykonanych alkoholi. Dolewanie spirytusu do piwa, marzenie każdego breaking newsa na Onecie. Ostatni ciekawy zapis w ustawie Volsteada głosił o całkowitym zakazie produkcji oraz obrotu alkoholami, natomiast jego spożywania było zupełnie legalne. Wiadomo, choroba nie wybierała, trzeba było się leczyć. Spora część browarów w mieście Chicago nadal zajmowała się nielegalną produkcją, natomiast jeden browar całkowicie z tego zrezygnował na cały czas trwania prohibicji. Był nim browar Berghoff. Niemiecki browar Berghoff, to w zasadzie wszystko wyjaśnia. W okresie prohibicji warzyli near beera oraz „Bergo” przypominającego root beera wraz z Berghoff Malt Tonic, który podobno również pomagał w kuracjach leczniczych. Jak się okazało browar ten przetrwał prohibicję i może się poszczycić 120 letnią tradycją. Obecna oferta browaru to klasyka niemiecka z pewną dozą nowinek. Jak widać wszystko jest możliwe. 



Spróbowałem dwóch piw, tj. Berghoff Germanic Pale Ale oraz Berghoff IPA.  Ten pierwszy to pale ale z dodatkiem czegoś co się zwie Wisconsin cranberry honey oraz melasy. Brzmi absurdalnie patrząc na niemieckie korzenie browaru, jednak muszę przyznać, że piwo jest bardzo pijalnie ze średnią ziołową goryczką, i co najważniejsze, z wyczuwalnym miodem plus bardzo lekkimi nutami palonych orzechów. Bardzo ciekawe i orzeźwiające piwo, takie proste do wypicia przy rozmowie z kolegami, czyli dokładnie to co oferują moje ulubione best bitter z centralnej Anglii. IPA zaś również przypominała swoje pierwotne angielskie wydanie z dość stonowanymi nutami cytrusowymi. W smaku zaś fajny balans i bardzo wysoka pijalność. W tych piwach znalazłem to czego czasem oczekuję od oferty multitapów, tj. piw sesyjnych i świetnie zbalansowanych, które nie będą przeszkadzać w rozmowie z pozostałymi towarzyszami. Coś takiego ostatnio mnie spotkało w Warszawie wraz z Michałem Kopikiem w przypadku piwa BAV Lump, życzę sobie takich ekscesów więcej. 




I czas na solę ziemi, wtopy. Nie może być tak, że nie istnieją pomysły absurdalne. Takim pomysłem jest na pewno Guinness Blonde American Lager. Jak sens było uwarzyć coś w rodzaju Millera, albo Corsa? Guinness potrafi uwarzyć fenomenalne piwa, tak jak FES na belgijski rynek, czy West Indies, ale tutaj mamy absurdalny pomysł w absurdalnym wykonaniu. Nie kupuje tego. Kolejnym ciekawym pomysłem były piwa z Blue Moona. Jedno z morelami i brzoskwiniami smakujące jak ice tea peach znanej marki, drugie to absurdalne White IPA smakujące jak lepiej nachmielony pils z czymś majaczącym w tle oraz wisienka, czyli Cinnamon Horchata, czyli słodkie piwo z cynamonem przypominające szarlotkę. Jak chcę szarlotkę, to nie kupuję piwa, i na odwrót. Największym zawodem jednak był New Belgium Fat Tire, które było po prostu piwem żadnym oraz Cenntenial IPA, absolutnie jednowymiarowej ziołowe piwo. Coś musiało się po prostu nie udać, nie wierzę, że jedno z najbardziej cenionych IPA tak smakuje, biorąc pod uwagę, że pozostałe wypusty tego browaru były świetne, np. Porter, czy All Day IPA. 




Zanim zakończę, to jeszcze jedna ciekawostka. W moim hotelu była restauracja, a w tej restauracji 8 nalewaków. Lagunitas IPA, Goose Island IPA, Guinness, Dale’s PA, jakiś Haini i chyba Corona Light (shieet, to z tego da się jeszcze zrobić wersję light?) i na sam koniec Lexington Kentucky Bourbon Barrel Ale w cenie 6 dolców za sniftera. Barrel Aged w hotelu na kranie. Bardzo dobry barrel aged na kranie. W hotelu. Za 6 dolarów. Tak to ja lubię zawsze.


Żegnając się po polsku przez 30 minut wspomnę jeszcze o jednej rzeczy. Albo kilku. Pojechać do USiA i nie zjeść donata na raz, to jak nie pojechać. Do-Rite Donuts na Loopie dostarcza świetnych wrażeń. Pączek posypany orzechami pekan i w dodatku z nadzieniem z Kentucky Bourbona, czy specjalna edycja na Św. Patryka z Irish Stoutem wraz z polewą wykonaną z whisky. Cuda panie takie, i jakie dobre. I hot dogi. Nawet w sieciówkach typu American Dog można zjeść coś ciekawego. Kanapeczki też polecam. Trzeba i należy tego spróbować. Do atrakcji ciekawych polecam wyprawę łodzią wzdłuż jeziora Michigan, odwiedzić Skydeca i przejechać się w wagoniku na sławny Loopie. Muszę powiedzieć, że stan techniczny tego przybytku wzbudza strach, ale raz można :P. I polecam latać United a nie lokalnymi niemieckimi liniami lotniczymi. Goose Island IPA i wiele więcej fajnych udogodnień.



Kolejny raz piwna rewolucja w USiA mnie nie zawiodła i pokazała jak daleka jest jeszcze droga przed wieloma krajami, które inspirują do bycia w czubie piwnej rewolucji. Polska na razie bardzo dobrze inspiruje do bycia w czubie pościgu, co już można uznać za pewien rodzaj sukcesu. To co mnie drugi raz urzekło to jeden prosty fakt, piwa które piłem były bardzo dobrze zrobione, część z nich powtórzyłem (np. Lagunitasa) i również dostałem praktycznie to samo piwo. Powtarzalność wydaje mi się chyba najmocniejszą stroną tego co dzieje się za oceanem, i już chyba dorośliśmy do tego, że 1000 nowych piw rocznie nikogo nie powinno wzruszać.  Było dobrze, za miesiąc Edynburg.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz