poniedziałek, 3 sierpnia 2015

The Moon, czyli pierwsze samodzielnie uwarzone piwo.


Do uwarzenia swojego pierwszego piwa składałem się prawie pół roku. Pierwszą rzeczą było zamówienie sprzętu. "e, jak już będę miał wszystko potrzebne, to będę miał motywację żeby coś zrobić", tak stwierdziłem na początku roku. Zamówiłem pierwszą partię, w której przyjechały plastikowe fermentory, szczotka do czyszczenia butelek, plastikowe mieszadło piwowarskie i kranik. To już coś, cały sprzęt mimo wszystko trochę kosztuje, więc podzieliłem sobie całość na dwie paczki, zamawiane w różnych odstępach czasowych. Kiedy dotarła druga paczka, zaczęły się schody.

Wtedy miałem już praktycznie wszystko (oprócz gara i surowców) do uwarzenia piwa. Mimo, że doskonale znałem całą procedurę powstawania piwa, wiedziałem z czego i w jaki sposób się je robi, to w praktyce wyglądało to trochę inaczej.
Tutaj wszystko wygląda inaczej.
To ja jestem piwowarem, i to ja decyduję o tym co robię. Każdy krok ma ogromny wpływ na późniejsze efekty. Nagle okazało się, że nie wiem jakich słodów należy użyć. Nie wiem w jakiej temperaturze należy je wrzucić do wody. Nie wiem jak długo należy je w niej trzymać. Nie wiem jak wysterylizować wszystkie przyrządy. Nie wiem jakie dodać drożdże, i w jakiej temperaturze. Ogółem: dramat.

Stwierdziłem że w takiej sytuacji to się nie ma co zabierać za warzenie. No bo jaki jest sens robić coś, o czym się kompletnie nie ma pojęcia? Trzeba było się wziąć w kupę, i czytać, doszukiwać niewiadomych. To jest szalenie ważna sprawa. Należy bardzo świadomie podejść do sprawy, bo można w trakcie warzenia posiąść całą masę zastanowień. W sumie zbierałem się 3 miesiące (oczywiście nie robiłem tego w kółko) aby naczytać się wystarczająco dużo, i móc w końcu podejść i piwo uwarzyć. Tego czasu nie da się niczym zastąpić. Wtedy zdamy sobie sprawę jak wiele elementów składa się na tę układankę.
Powstanie o tym osobny wpis, jak zrobić piwo, jak się zabrać do zrobienia go, więc na razie to pominę.


Kolejną ważną, a w zasadzie najważniejszą rzeczą był wybór stylu. Kurde, wtedy do mnie doszło, jak bardzo niezdecydowanym człowiekiem jestem. Chciałem zrobić ipę, stouta, apę, wita, fesa, i można wymieniać dalej. Wybór stylu naprawdę nie był łatwym zadaniem.
Finalnie zdecydowałem się na stouta. U mnie w rodzinie raczej nie pija się kraftów, więc aby nie zrazić, wybrałem klasycznego stouta, którego postanowiłem zrobić na dosyć słodkie piwo. Będzie jednocześnie proste do wykonania na pierwszy raz, i jednocześnie dosyć dostępne dla domowników.
W inne, mniej lubiane (nie przeze mnie!) style będę brał się później. Na pewno jako drugie piwo uwarzę american pale ale.

Okej, wybrałem styl, ale co dalej? Trzeba ułożyć recepturę! Jestem trochę ambitny, i nie chciałem się zadowalać gotową recepturą któregokolwiek ze sklepów piwowarskich. Nie chciałem również zrobić piwa na recepturze znalezionej w internecie, to trochę bez sensu, nie mógłbym wtedy powiedzieć że to piwo jest całkowicie "moje". Na tym etapie również spędziłem sporo czasu, gdyż bardzo chciałem ułożyć własną recepturę. Po szperaniu w internecie, czytaniu wielu postów, co wnoszą poszczególne słody i w jakich ilościach doszedłem do finalnego przepisu. Szybkie złożenie zamówienia, i na trzeci dzień wszystko przyjechało w paczce.




Pozostało jedynie poszukać niewiadomych, czyli informacji dotyczących stricte samego warzenia. Największy problem miałem z temperaturami, ponieważ musiałem prawie cały czas trzymać w jednej ręce zwykły piwowarski termometr, i pilnować, żeby tylko nie przegrzać.
Oczywiście swoje założenie spieprzyłem już na samym początku, przy podgrzewaniu wody do wrzucenia słodów. Ani się obejrzałem, a zakładane początkowo 68°C podskoczyło do 75°C. No i trzeba było poczekać aż się ostudzi...

Zacieranie poszło mi w miarę zgrabnie. Wrzuciłem jasne słody, podgrzałem (tym razem temperatura dosyć znacząco spadła), owinąłem ładnie kocykiem, żeby było ciepło i przytulnie i w sumie miałem 45 minut przerwy. W sumie, bo musiałem raz dogrzewać, szybko leci w dół ta temperatura kurczę.


Następnie zacier znowu podgrzałem, tym razem do 72°C, wrzuciłem ciemne słody czekoladowe, a na 5 minut przed końcem jęczmień palony. Naczytałem się że wrzucony wcześniej daje sporo posmaków spalenizny, petów, i ogólnie charakterystycznego, kwaśnego posmaku. 5 minut wydawało mi się rozsądnym czasem.


Kolejnym krokiem było dobrzanie całości do około 76°C. Po co? Ano po to, iż takie podgrzanie zastopuje wydzielanie się enzymów ze słodów, a i dzięki temu filtracja przebiegnie dużo sprawniej.


Ogólnie cała filtracja trwała krócej niż 1 godzina. Wydaje mi się że to dobry wynik, tym bardziej iż tej części bardzo się obawiałem, szczerze mówiąc nie wiedziałem co zrobić, kiedy by się zatrzymała.

Pierwsze 3 litry zawróciłem. Co to znaczy? Już tłumaczę. #mianowicie brzeczkę przednią, czyli to co leci na samym początku należy ponownie wlać do całości, ponieważ jest zazwyczaj dosyć mętne. Chcąc tego uniknąć, należy kilka pierwszych litrów "zawrócić".


Gotowanie to już nic ciekawego. Całą brzeczkę należy gotować w garze przez godzinę (ja akurat gotowałem godzinę) i w odpowiednim czasie dorzucić odmierzoną ilość chmielu. W moim przypadku było to 50g brytyjskiego chmielu Progress. Nie chciałem żeby w tym stoucie chmiel grał pierwszą rolę, więc był on jedynie bardzo skromnym dodatkiem.

Później dużo roboty nie zostało, całość należało tylko schłodzić do temperatury około 20°C, zadać drożdże, wstawić do piwnicy i zapomnieć na jakiś czas.
Wydawało się takie proste...
Chłodzenie zajęło mi prawie 2h. Nie mam chłodnicy, która zapewne przyśpieszyłaby proces, więc musiałem posiłkować się wanną z zimną wodą i lodem. O ile na początku temperatura szybciutko spadała, to kiedy brzeczka miała około 30° zaczęły się schody. Cały czas uzupełniałem lodowatą wodą, cały czas był obieg, a temperatura schodziła o 1 stopień na 10 minut. Wymęczyło mnie to niemożliwie, i powiedziałem sobie że na następny raz wymyślę coś innego, lepszego. Po 2 godzinach jego trud skończony.
Pozostało napowietrzyć brzeczkę, ja do tego użyłem ubijaczki do bitej śmietany, i dosyć mocno ubiłem piwsko. Wsypałem drożdże, zatkałem deklem, wsadziłem rurkę bulbałkę z płynem i wyniosłem do piwnicy. Całość zajęła mi 6 godzin. Całkiem nieźle.


Piwo fermentowało mi 14 dni na fermentacji burzliwej. Trochę długo. Jednak ekstrakt finalny wyszedł mi około 17 Blg, zacierałem na dosyć słodko, a zadałem drożdże S-04, to dużo cukrów w piwie musiało zostać. Trochę się bałem, bo przy pomiarze aerometr pokazał mi 8 Blg, jednak kiedy wrzuciłem zdjęcie na fanpejdża, otrzymałem dużo odpowiedzi (uspokoiłem się) i postanowiłem całość przelać na fermentację cichą, aby piwo się doleżało.
Miałem nie dawać żadnych dodatków. Miałem. Ale w ostatniej chwili pomyślałem sobie jak fajnie na całość wpłynęłaby laska wanilii. W domu miałem tylko jedną, więc po wyparzeniu jej, wrzuciłem do przelanego już w drugim fermentorze piwa. Zamknąłem, i wysłałem całość na kolejne tygodniowe wakacje.
Po cichej piwo finalnie zeszło do 6,5°Blg, czyli jeszcze troszkę ruszyło.


Krajobraz księżycowy po cichej

Butelkowanie było etapem, na który bardzo czekałem. Przy zamawianiu sprzętu zastanawiałem się, jaką kapslownicę wybrać. No bo taka ręczna Greta czy Emily, nie odstawały tak znacząco ceną od trochę droższych kapslownic stołowych, które wyglądają solidniej, i nie ucinają szyjek butelek, co może się zdarzyć przy kapslownicach ręcznych. A zapłacić 30zł więcej, i mieć spokój na długie lata warzenia wydawał mi się dobrym pomysłem.

Przed i po

Oczywiście wcześniej musiałem wprowadzić do piwa bąbelki. Wiecie jak się robi w piwie bąbelki? Wsypujecie odpowiednią ilość białego proszku, i on załatwia sprawę. Nie, nie jest to kokaina (he he), a taki zwyczajny, kuchenny cukier! Należy jednak obliczyć, jak duże chcecie mieć w piwie nasycenie. Ja skorzystałem z jakiegos programu w internecie, dzięki czemu piwo miało mieć teksturę risa, czyli bardzo gładką i delikatną. Ja użyłem 80g domowej roboty cukru waniliowego, do wzmocnienia efektu wanilii. Tę ilość cukru rozpuściłem w 500ml przegotowanej wody (sterylność)(i lepsza/szybsza rozpuszczalność cukru) i wlałem do pustego, zdezynfekowanego fermentora. Pozostało teraz tylko piwo przelać, aby oddzielić osady które pozostały po fermentacji cichej. Nic trudnego, z jednej strony wkładamy wężyk, z drugiej zasysamy i voilla, piwo się przelewa, jednocześnie mieszając z cukrem. Proste i efektywne.

Mycie butelek w zmywarce jest doskonałym pomysłem

Melon zdecydowanie nie chciał pomóc, jedzenie ważniejsze
Ostatnią rzeczą jaka pozostała to finalnego efektu to zakapslowanie. Oczywiście wcześniej zdezynfekowałem w OXI wszystkie kapsle, pewności nigdy za wiele.
Okazało się to prostsze niż się spodziewałem. Wystarczy dostosować wysokość głowicy do wysokości butelki i voilla. Mocnym, zdecydowanym ruchem naciskamy w dół i piwo w taki sposób dotarło do postaci ostatecznej. No, nie licząc etykiet, które trochę później się pojawiły. Teraz pozostały tylko jakieś 2-3 tygodnie czekania na nagazowanie, i można pić.

Już po wszystkim. Będzie okej!
Na sam koniec zostawiłem sobie najlepsze czyli etykietę. Fakt, musiałem zrobić ją sam, jednak najwyższa pora zacząć działać w kierunku grafiki.
Za stylistykę przybrałem sobie swoją inną pasję czyli kosmos. A na pierwsze piwo doskonale nadał się największy obiekt widzialny gołym okiem, czyli Księżyc. Jak się podoba?

______________________________________________________

Wnioski:

- Nieważne jak dobrze się przygotowałeś, w trakcie warzenia pojawia się miliard innych pytań;
- Jestem pedantem pod względem sterylności, i wszystko po sto razy czyściłem i sterylizowałem. Może to i lepiej, bo infekcji nie złapałem;
- Celowałem w jakieś 14-15°Blg, a wyszło mi 17. Nie wiedziałem że mogę całość tak po prostu rozcieńczyć wodą do uzyskania właściwego ekstraktu, więc tego nie zrobiłem;
- Nie wyszło mi tak ciemne jak chciałem. Palony jęczmień dorzuciłem dosyć późno (a w smaku i tak jest delikatnie kwaskowate), a na przyszłość będę dorzucał chyba tylko do wygrzewu lub filtracji;
- Mogłem nie trzymać piwa na burzliwej aż 14 dni, jednak trochę się zdziwiłem iż po tygodniu blg zeszło zaledwie do 8 stopni. Nie wiedziałem że S-04 zjadają dosyć płytko. Trzeba było przelać na cichą po 8 dniach. No cóż, innym razem;
- Jedna laska wanilii to za mało. Jakiś tam delikatny posmak jest, ale oczekiwałem czegoś intensywniejszego;
- Część piw które po zabutelkowaniu wstawiłem do lodówki, nagazowała się tak samo jak piwa które stały obok lodówki. Albo w lodówce mam nie za zimno, albo temperatura nie ma znaczenia.

Piwowarstwo domowe to nie przelewki: fajnie się robi ale sprzątania więcej niż po zrobieniu obiadu dla 12 osobowej rodziny.
A tutaj jeszcze krótki filmik z warzenia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz