poniedziałek, 9 marca 2015

Beerweek Kraków, wrażenia.


Kraków potrzebował dobrego festiwalu piwa tak bardzo, jak przeciętny cukrzyk potrzebuje insuliny. Sprostaniu tegoż wyzwania podjęło się kilka osób, które zorganizowały Craft Beerweek, imprezę, która miała być przełomem po niezbyt udanym Krakowskim Festiwalem Piwa. No właśnie, miała. Jak to wyszło w praktyce?


Impreza odbyła się w klubie Fabryka, znajdującym się na Zabłociu, zaraz po drugiej stronie Wisły i niedaleko ronda Grzegórzeckiego. W miejscu tym do tej pory odbywały się głównie koncerty, a dla mnie była to pierwsza wizyta w tej lokalizacji. Szczerze mówiąc nie wiedziałem czego oczekiwać, jednak czułem niepokój, że miejsca mimo wszystko może być za mało. Ale o tym później.

Wstęp kosztował 5 złotych, czyli jak dla mnie cena bardzo w porządku (ja nie płaciłem, wiadomo, jestem blogierem, żądam gratisów i darmówek). Śmieszne było to, że po zapłacie dostawało się bilet wstępu, który co najzabawniejsze był jednocześnie ulotką festiwalową. Jednak kiedy z taką samą ulotką próbowałbyś wejść, nie wpuściliby Cię, musiałbyś kupić wstęp jeszcze raz, pomimo tego że masz bilet. No i niefajnym był fakt, że jeśli raz wyszedłeś głównym wejściem, wracając także musiałeś ponownie zapłacić. No nic, takie jest rzycie.


W środku tak jak się spodziewałem, panowała bardzo industrialna atmosfera. Nie jestem fanem mrocznych klimatów, ciasnoty i fabrycznej atmosfery. Po prostu mi to nie odpowiada, i źle się czuję w takich pomieszczeniach. Takie moje małe fanaberie.
Klub był podzielony na sale, gdzie mieściły się różne stoiska oraz browary. Na wejściu widzieliśmy malutki sklepik z butelkami, oraz stoisko Multi Qlti (krakowski multitap), w sali obok był główny sklepik festiwalowy (szkło, koszulki i inne pierdoły) oraz stoiska m.in. Strefy Piwa (która lała Podgórza, Piwne Podziemie oraz Artezana), Doktora Brew, premierowo Beer City, Twigg. dalej korytarz i cała reszta (Wrężel, T.E.A. Time, Jan Olbracht, premierowo Dukla, Ursa Maior, Perun oraz stanowisko Viva la Pinta. Brakuje kilku browarów do pełni szczęścia, jednak ilość premier w postaci 23 wydawała się zadowalająca.
Warto dodać że dało się także wyjść na dwór, do tak zwanego ogródka, gdzie można było usiąść, zapalić fajeczkę, zjeść kiełbę, kaszankę bądź burgera, oraz napić się kawy. Klasyka.


Organizatorzy zdecydowali się na serwowanie piwa w objętości 250 ml. Wydawać mogło się to trochę za dużo, szczególnie dla degustatorów, którzy wolą spróbować więcej, w mniejszych pojemnościach. Jednak w gruncie rzeczy nie było to także jakoś niesamowicie dużo, tym bardziej że ceny takiej ilości wahały się w granicy 5-7 złotych. Więc rozsądnie i uczciwie.
Niestety wybitnie brakowało myjek do szkła. Męczyć o to trzeba było ekipę Strefy Piwa oraz Multi Qlti (wirtualna piona!).

Na plus należy zaliczyć duże ilości miejsc siedzących. No bo miejsc siedzących było dużo, co z tego, jeśli ludzi było miliard więcej, i szansa znalezienia sobie przyczółku była możliwa jak wygranie wyborów przez Korwina. Potrzeba by zdecydowanie większej hali.

Udało się pogadać z paroma osobami, Piwną Zwrotnicą, Browarnikiem Tomkiem, oraz wieloma innymi zajaranymi kraftowym piwem ludźmi, których wszystkich może wymieniał nie będę. Fajnie było zamienić chociaż po dwa zdania ;)


Sława, prestiż, splendor.
No właśnie, więcej miejsca. Ilość odwiedzających chyba przerosła organizatorów, gdyż stawili się w ilościach niesamowitych. Brawa za reakcję, i opanowanie dzikich hord żądnych piwska, i przytrzymanie grupek przed bramą w sytuacjach kryzysowych. Na fejsbuku w komentarzach już się dzieje gównoburza na ten temat, że to trzeba było czekać 20 minut na wejście w sobotę o 18. Poważnie? Myślałeś że wejdziesz od strzała, a w środku będzie czekało na Ciebie jeszcze miejsce siedzące? Dla osób myślących w ten sposób srogi fejspalm oraz ciepłe Tyskie w gardło, nastomiast dla organizatorów kciuk w górę.


Co mi się nie podobało? Tak jak wspomniałem na początku wystrój miejsca (nie będę się powtarzał, generalnie za ciemno).


Przeszkadzała także muzyka, włączana totalnie randomowo przez przeróżnych ludzi obsługujących sklepowy sklepik. Przenikliwe łupańsko leciało na zmianę z usypiaczami, oraz meksykańskimi serenadami, zdarzało się także zmiana piosenek w trakcie, poprzez chamskie stopowanie i zmianę kawałka. Wyciszenie to była chyba abstrakcja, no cóż, może taki był zamysł, aby zaszokować odwiedzających.


Klasycznie, było sporo ludzi, którzy wiedzieli po co przyszli (kraftowcy). Jednak przeważała zdecydowanie ilość totalnych randomów. Nie mówię o narzekaniu na ceny, chodzi mi bardziej o mentalność: żłopanie piwska z butli, oraz zostawianie pustych kubków i butelek WSZĘDZIE. Nie zrozumiem tego nigdy, że wyrzucenie pustego pojemnika do kosza może być takim ciężkim zadaniem. Brzdękanie przewróconych butelek było słychać non stop, a plastikowe kubki nieszczęśnie walały się wszędzie. Nie wyglądało to dobrze, jednak trochę kąśliwie zaznaczę, iż wpasowało się to w klimat fabryki ;)
__________________________________________________

Spróbowałem kilku piw, niestety (lub stety) nie mam zdjęć każdego z nich. Zamieszczę więc tylko króciutką notkę na ich temat:

Pierwszy wybór padł na piwo festiwalowe uwarzone w Twiggu, którym było summer ale. Co warte zaznaczenia, nie było wadliwe. Dobrze to świadczy (ja się cieszę bardzo), gdyż spora ilość ludzi zdążyła Twigga znienawidzić właśnie dzięki śmierdzącym wyrobom. Summer ale było w porządku, leciutkie, z delikatnym cytrusowym aromatem, niewysoką goryczką oraz dosyć sporym wysyceniem. Fajnie że nie było zawalone chmielem, dzięki temu mogło być dobrą propozycją na przepłukanie. 



Red Brett z Artezana był za to jak dla mnie bez brettów. Żartowaliśmy, że może być takim kwachem dla przedszkolaków, gdyż ich ilość była naprawdę minimalna. Smakował trochę bardziej jak amber ale, gdyż dominowała nieprzesadzona słodycz.


Miss Big Foot z Birbanta to była totalna porażka (dla mnie). Nienawidzę śliwek, lukrecji i anyżu, a ilość tych składników w tym piwie po prostu zabijała. Smak był jeszcze powiedzmy w miarę, ale aromat prawie sprawiał że mdlałem jak sztandary na akademii szkolnej.

Saison z Piwoteki natomiast pozytywnie zaskoczył. Mojej dziewczynie aromat wybitnie nie smakował, jednak fakt że mówiła że śmierdzi jak stajnia, był raczej plusem dla samego stylu. Lekko wytrawny, fajnie nagazowany, dobrze pijany.

Piwem festiwalu natomiast okazała się niepozorna pszenica z debiutującej Dukli. Mega aromatyczna, dojrzałe banany wiodły prym w aromacie, a w smaku było zdecydowanie słodkie, ale i orzeźwiające, z delikatnie kwaskową nutą na końcu. Jeśli zobaczycie butelki, bierzcie w ciemno. Ja wezmę wszystkie.

Trzypalczasty Goblin z Chmielogrodu to Black American Wheat. Teoretycznie. Z nazwy brzmi spoko, z aromatu też w porządku, pszenica jest z tyłu za palonymi słodami oraz cytrusowymi akcentami, za to smak daje popalić. Dosłownie. Za dużo paloności, oraz przejmująca, okrutnie zalegająca gorycz. Czułem się jak dziecko, które się trzepie i krzywi z powodu antybiotyku, który utknął na końcu przełyku podczas próby łyknięcia pokaźnych rozmiarów tabletki.

Nie dorwałem Tropicalii z Piwnego Podziemia, która podobno była prawdziwą petardą. No cóż, liczę na jej obecność w jakimś multitapie.

___________________________________________________________________


Finisz.
Tak naprawdę tragedii nie było, jednak pełni szczęścia również. Może to głupio zabrzmi, ale był moment, że nie było co pić (bardzo możliwe że to tylko moje zdanie,  próbuję sporo piwa, i rzadko zdarza mi się pić coś dwa razy). Organizatorzy sami dobrze wiedzą jak wyszło, mam nadzieję że wyciągną wnioski, i na kolejnej edycji zaskoczą pozytywnie. Mi pozostało podziękować za zaproszenie, i życzyć, aby tę imprezę następnym razem naprawdę dopieścić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz