wtorek, 23 września 2014

Hiszpania 2014


Jest coś takiego, że im później się za coś zabierasz, tym ciężej to pisanie przychodzi. Z Hiszpanii wróciłem dobry miesiąc temu, ale dopiero teraz poczułem że dłużej się nie da i trzeba coś skrobnąć.

NO TO TAK


Nie będę robił jakichś głupich wywodów i tekstu ciągnącego się na kilkaset wersów, "spróbuję" opisać to, co wydaje mi się najciekawsze. Na samym początku zaznaczę, że wyjazd nie był ukierunkowany na poszukiwania piwnych dobrodziejstw. Wakacje są po to, żeby odpocząć. Odpocząć od wszystkiego, nawet od porządnego piwa. Ma to swoje dobre strony, bo po tygodniu sączenia sików eurolagerów, napicie się piwa z craftu było nieopisanym doświadczeniem. Ale o tym będzie później.

Ogólnie to tekstu jest na (około) 10 minut czytania, więc jak Ci się nie chce to możesz sobie przejrzeć zdjęcia.


Pierwsze co uderzyło mnie (poza strasznym zaduchem) to fakt, że 90 procent spotkanych ludzi, z którymi nawiązaliśmy rozmowę nie potrafi mówić po angielsku. Nie mówię tutaj o zaawansowanym języku, jakim posługuje się Sir Patrick Stewart sącząc whisky z Ianem McKellenem, tylko o najbanalniejszych podstawach. "A liitle", "big", "cold", "dinner", a gdzie tam. Przy każdym z powyższych, i wielu wielu innych w odpowiedzi otrzymywałem jedynie niezrozumiałe kręcenie głową. Porozumienie się między sobą, trzeba było załatwiać gestami. Za pierwszym razem (akurat kupowałem piwo, chciałem zimne i w butelce, dostałem w puszce i zimne) napokazywałem się chyba więcej, niż grając w kalambury. Przez kilkadziesiąt sekund byłem całkiem dobrą rozrywką dla miejscowych siedzących o 1 w nocy, czekających na busa.


Akurat nam udało się być w dość dużym mieście, bo w liczącej prawie 800 tysięcy Walencji. Wiadomo, duże miasto, dużo zwiedzania, dużo możliwości.
Jak są wakacje, to musi być i plaża. Akurat do niej mieliśmy spory kawałek, bo na oko z 6 km, jednak sprawę można było w miarę szybko (i tanio) rozwiązać, za sprawą rowerków miejskich Valenbisi. Płacisz 13 eurasów, i przez tydzień jeździsz ile chcesz. Stacje co kilkaset metrów, i praktycznie gdzie chcesz dojedziesz rowerem. Wydaje się perfekcyjne, ale takie (jak można się tego było spodziewać) nie było. Był bowiem pewien haczyk. Mogłeś wprawdzie jeździć ile chcesz, ale musiałeś co pół godziny wymienić sprzęt w byle jakiej stacji. Jak nie zdążyłeś - płaciłeś karę. Akurat nam się udało ani razu nie płacić, ale trzeba się było czasem naprawdę sprężać, żeby odstawić na czas. Uciążliwe, ale można z tym żyć.



Co do samej plaży, ciekawe jest to że ludzie rozkładają się praktycznie w samej wodzie. W Polsce zazwyczaj ludzie robią to trochę dalej od wody, a tam praktycznie leżą w wodzie.
O ile to nikomu nie przeszkadza, to dopiero cyganie potrafią dać popalić. Ale to nie są tacy cyganie jak u nas. Pomimo tego, że wyglądają tak samo, to są bogatsi, przychodzą (standardowo) całą rodziną, z gromadką dzieci i nirozłącznym boomboxem. Nie dość, że się drą jakby ich obdzierali ze skóry, to muzyka z trzeszczącego głośnika doprowadza do szału. Ech, tylko wstać i wyrzucić jak najdalej w morze...


Każdy zawsze narzekał na kraj Basków, że drogo. W hotelach drogo, w marketach drogo, wszędzie drogo. Jak zwykł mawiać Bartek z malepiwko.pl - a dupa tam. To jakiś głupi mit, bo ceny są normalne. Jedynie śmieszne są różnice pomiędzy poszczególnymi pojemnościami tych samych produktów. Weźmy pod uwagę na przykład wodę mineralną. Butelka 0,5l - 50 centów. Butelka 1,5l - 50 do 80 centów. Baniak 6 lub 8 litrów - 90 centów.
Piwa droższego niż 2€ w marketach nie widziałem, a i tak te najcenniejsze były Grimbergeny czy inne 7% "cuda".


Swoją drogą, dziwiła mnie popularność napojów alkoholowych, jakimi są Don Simony. To znaczy pan Simon sprzedaje zarówno soki, jak i winka. A raczej winiacze. Jak u nas się przyjęło, że te najtańsze wina kosztują niewiele, to tam Simony też są sprawami groszowymi. Do tego nie jest to byle co, bo aż półtoralitrowa butla za szaloną cenę 1€! Zdziwił nas szczególnie napój, będący połączeniem coli z winem. Miał 4%, i smakował bynajmniej dziwnie. Nie był zły, ale nie był też rewelacyjny. Podobno tak młodzi się tym zapijają, dla nas to była tylko ciekawostka i jednorazowa przygoda.



Mieliśmy raz zamiar wybrać się nad pewien wodospad, ale uciekł nam pociąg i zapomnieliśmy o sprawie. Zdecydowaliśmy się jednak mimo wszystko gdzieś wybrać, żeby znowu nie płaszczyć tyłków na plaży. Wybór padł na znajdujący się niespełna pół godziny (pociągiem) drogi zamek w Sagunto. Ogólnie sama miejscowość to niezwykle urokliwe miejsce, które jak dla mnie zatrzymało się w miejscu. Gdyby nie samochody i linie wysokiego napięcia, można odnieść wrażenie że to miasteczko zatrzymało się w miejscu, kilka wieków temu. Ruch praktycznie zerowy, większość ludzi spotkasz w sklepach i w kawiarniach, niż przechadzając się ulicami. Zamek, będący centralną częścią miasta sprawia, że uliczki prowadzące do niego stają się niezwykle urokliwe. Wąskie dróżki, pnące się do góry, aż do samej fortecy mają w sobie coś niezwykłego. Każda ulica jest inna, ale tak samo urzekająca. Zresztą zdjęcia powiedzą więcej niż niejeden opis. Co do samego zamku, chciałem napisać o nim kilka słów, ale szukając informacji natknąłem się na ciekawy teksy z innego bloga, który doskonale opisuje to co chciałem. Za zgodą autora, wklejam tutaj odnośnik do tekstu.







Odniosłem wrażenie, że tam ludzie całkiem inaczej postrzegają rzeczywistość. Środek miasta. Jedno z miliona miejsc posiadających w nazwie cerverceria. Godzina 12. Starszy pan siedzi wygodnie na stołku, czyta gazetę i sączy piwo ze szklanki. Przy stoliku obok dwie panie zażarcie dyskutują, pijąc kawę. Trochę dalej spoczywa dziewczyna z komputerem na kolanach, i stukając palcami w klawiaturę pisze jakiś tekst, może książkę. Życie tam toczy się bardzo powoli, ludzie się nie śpieszą, i sprawiają wrażenie, że cieszą się chwilą. W Polsce niestety tego trochę brakuje. Nie chcę wyjść na cebulaka, który non stop narzeka jak to w Polandii jest źle, ale trudno. U NAS Widząc kogoś, kto w godzinach porannych spożywa jakiś alkohol, piwo czy drinka traktuje się jak alkoholika lub degenerata. Tam to występuje na co dzień, ale nikt Ci nie zwróci uwagi. Nawet policja, kiedy przy zerowym ruchu ulicznym przejedziesz na czerwonym świetle. Raz zrobiliśmy to mega perfidnie, pusta droga, zero aut, poza jednym policyjnym radiowozem, przed którym oscentacyjnie przejechaliśmy na rowerach na czerwonym. U nas by nie przeszło, tam przejechali nawet nie zwracając na to uwagi. Nie wiem jak się ma sytuacja bardziej w centrum, podejrzewam że podchodzą do tego bardziej rygorystycznie, jednak przez cały nasz pobyt nie spotkaliśmy się z sytuacją, gdzie policjanci spisują kogoś za jakieś wykroczenie. Może w za dobrych dzielnicach bywaliśmy, nie wiem ;)


Odwiedziliśmy także oceanarium. Wstęp (wraz z pokazem delfinów) kosztował około 20€, ale z tego co się naczytaliśmy to warto. Miejsce zajmuje bardzo dużą powierzchnię, i jest jednym z najbardziej charakterystycznych budowli w Walencji, chociaż jak nie tylko nam się wydawało, przypomina budynek opery w Sydney. Z czego w największej i robiącej największe wrażenie 'hali' nic nie ma (czytaj: jest jakaś wystawa i kawiarnia, nikogo to przecież nie interesuje).
Powiem tak: zwierząt sporo, bardzo fajne akwaria/tunele z pływającymi nad tobą rekinami i pół-rekinami (zdjęcie poniżej, nie ogarniam co to za twór), i tyle. Były także różne wystawy ptaków, ale akurat w czasie kiedy my byliśmy ptaki pochowali.
Pokaz delfinów miał trwać około 45 minut, z czego 30 minut oglądaliśmy jak jakiś chłop biega i rzuca popcornem, baba drze się do mikrofonu, tancerki i akrobatki robią sztuczki i tańczą w wodzie, a pozostałe 15 minut trwa faktyczny pokaz delfinów. No kurde, jakbym chciał zobaczyć coś innego to bym ku*wa poszedł do teatru no. Rozumiem że zwierzęta muszą chwilę odsapnąć ale bez przesady.


Odnośnie samych ssaków: niesamowicie zgrabne, zwinne i słuchane zwierzęta. Byłem pod wrażeniem jak można je wytresować, pomimo tego, że oglądało się nie raz takie sztuczki w telewizji. Na żywo robiło to piorunująco lepsze wrażenie, tym bardziej, że nie znasz całego układu, i nie wiesz skąd za chwile delfinek wyskoczy kilka metrów nad wodę.







Poszliśmy raz zjeść obiad do tradycyjnej marokańskiej restauracji, niezwykle zachwalanej przez Wojtka. Bardzo miła obsługa zorientowała się, że nie rozumiemy nic po hiszpańsku, i widząc jak sobie nie radzimy z menu, przyniosła wersję po angielsku. Całe szczęście, bo chciałem zamówić coś w ciemno, i zdecydowałbym się na coś z baraniną i owocami morza. Ostatecznie wybór potraw ogromny, ceny też typowo restauracyjne, raczej zamawiając jakieś danie zbytnio nie zbankrutujecie.
Kamila i ja, zdecydowaliśmy się na kurczaka gotowanego z warzywami, podanego z kaszą kuskus, a Natalia z Wojtkiem na wołowinę w sosie, podaną w ceramicznym, woku (? nie wiem czy wok to dobre określenie). O dziwo zazwyczaj czyszczę talerze do zera, tak tutaj po połowie porcji nie miałem już ochoty kontynuować, porcja wbrew pozorom okazała się przeogromna. Zamówiliśmy także naturalne soki. Pisząc naturalne, mam na myśli na soki z owoców, z przyprawami, ale nie rozcieńczane wodą. Niesamowicie smakował zwłaszcza z cytryny i przypraw. Nigdy nie piłem tak dobrego napoju, sok był świeży i kwaśny, chciałoby się wypić całą szklankę na raz. Nie mamy przepisu, szkoda, jednak właściciele dokładnej receptury nie podadzą, wiadomo.






Na koniec coś o piwie. W ostatni dzień znalazłem coś związanego z craftem, a mianowicie sklepik "Beers & travels". Sklepik bardzo elegancki, czysty i bardzo naświetlony. Trochę to średni pomysł, zważając na to jak zmienia się piwo pod wpływem światła, no ale trudno. Pod względem dostępności  jest jednym z wyższej półki, bo oprócz zagranicznych klasyków jak Brewdog, Chimay czy piwa trapistów, mieli kilka piwa z O'Haras czy nawet z Sierra Nevada. Po drugiej stronie sklepu stała półka, na której znajdowały się piwka wyłącznie hiszpańskie, większość z pobliskiego browaru Tyris de Valencia, jednak pan chyba nie bardzo umiał wytłumaczyć co jest czym, bo każde kolejne było tylko 'more bitter', lub 'more sweet' od poprzedniego. Dlatego to co kupiłem, wziąłem bardziej na czuja, cóż poradzić.
Miałem ze sobą na wymianę między innymi Żytorillo, jednak kilka dni przede mną, przyszła dostawa z Polski. Przysłali między innymi... Żytorillo :) Podarowałem zatem panu co innego, sobie kupiłem kilka butelek i się zmyliśmy do poleconego craft baru.









Craft bar nazwany 'The market cerveza artesana' było mega ciężko znaleźć. Mieliśmy mapę, ale pod natłokiem wielu uliczek łatwo się zgubić. Błądziliśmy z 10 minut, jednak się udało. Trudności ze znalezieniem były uzasadnione, lokal mieści się w niezwykle wąskich uliczkach, gdzie nawet światło słoneczne nie dociera. Żartowałem, nie aż tak, co nie zmienia faktu, że dla przyjezdnych może być Atlantydą.
A co w środku? Przywitała nas przemiła pani kelner, która mimo wszystko nie chciała znaleźć się na zdjęciu. Co niezwykłe: mówiła po angielsku! Była to jedna z pierwszych osób, z którą dało się nie tyle zamienić słowa, co zwyczajnie pogadać. Zaserwowała nam próbki tego, co mieli na kranach, a było to (jeśli dobrze pamiętam): smoked porter, ipa oraz jakieś cytrynowy ale. Porter podszedł wybitnie, więc wziąłem całą szklankę. Zniknął w kilka minut, biorąc pod uwagę duchotę i upał, nie było to dziwne. Na pożegnanie wymieniliśmy się butelkami, pożegnaliśmy ładnie i popędziliśmy się pakować, bo za 3 godziny odjeżdżał autobus na lotnisko.





Co przywiozłem systematycznie spijam. Bardzo powoli, mam sentyment do tych buteleczek tak ładnie prezentujących się na półce. Opisy piw pojawią się w osobnym wpisie, do którego link oczywiście wkleję.

EDIT: O piwkach przeczytać możecie już przeczytać, klikając TUTAJ

I co, aż tak przynudziłem ;)?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz