środa, 31 maja 2017

Beerweek Festiwal 3 - relacja + degustacje


Tak to jakoś tej naszej stolicy małopolski było nie po drodze z festiwalami. O ile sama idea Beerweek'u pojawiła się kilka lat temu, to poprzednie edycje jak dla mnie były nieco niedopracowane. Nieistniejąca już Fabryka okazała się miejscem fajnym na koncerty, jednak mi osobiście średnio przypadała do gustu jako festiwal piwny. Plus pogoda na obu edycjach płatała figla i lało, co przełożyło się na ilość odwiedzających. Jednak tegoroczna edycja zmieniła lokalizację na stadion Cracovii, co z tego wyszło finalnie?

Takie tam przed degustacją Nafciarzy Dukielskich

Tym razem idąc tropem Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa oraz Warszawskiego Festiwalu Piwa, impreza odbyła się na stadionie. I jak dla mnie, Beerweek okazał się być połączeniem obu powyższych imprez. Dlaczego?

Układ


Strefa zakryta znajdowała się obok stadionu. To znaczy za kratami oddzielającymi wnętrze. Dzięki temu w środku był przewiew i jednocześnie zabezpieczenie przed deszczem. Tam też znajdowały się pojemne toalety, nie było żadnych kolejek. Przynajmniej w męskiej nie było, nie wiem jak to się miało w damskich bo jestem dobrze wychowany i nie zaglądałem.

W sobotę rano ruch nie był zbyt duży

Strefa półzewnętrzna była dokładnie z drugiej strony krat. Dlaczego półzewnętrzna? Bo jakby nie patrzeć, to browary tam ulokowane stały trochę pod dachem, ale niezupełnie. Więc jakby padał deszcz to teoretycznie nie powinno ich zalać, ale praktycznie było to możliwe.

Strefa zewnętrzna to miejsce gdzie znajdowały się pozostały browary oraz naturalnie foodtrucki. A ich było sporo i dawali dobre jedzenie. Ja oblegałem przez te 3 dni głównie Pizza Truck, bo robią świetne jedzenie i pomimo że posiłki się jakoś bardzo nie różnią od siebie, to taką pizzę można jeść non stop, nie nudzi się kompletnie. Poza tym trochę klasyki czyli frytki belgijskie, Panczo z ogromnym i pożywnym burrito, Walenty Kania z podrobami i kilka innych.


Lokalizacja


Lokalizacja jak dla mnie była świetna. Raz że w centrum miasta, dwa że łatwo się dostać dosłownie zewsząd, a trzy że przestrzeni było sporo. Na dworze wystawione były ławki i leżaki więc było gdzie siedzieć, a jeśli jednak nie udało się tam znaleźć siedzącego miejsca to dostępne były także trybuny stadionu Cracovii. Pomysł sprawdzony i oklepany, jednak świetny i maksymalnie zwiększający liczbę miejsc siedzących. Brawo za tą decyzję.

Ja się cieszę że w ogóle tej festiwal w tym miejscu doszedł do skutku. Zawirowania w polskiej Ekstraklasie i udział drużyny Cracovii sprawiły, iż jakiś czas przed festiwalem nie było pewności że uda się Beerweeka w tym terminie zrealizować. Na szczęście (nasze szczęście, kibiców Cracovii nieszczęście) okazało się na niedługo przed terminem iż stadion będzie wolny i festiwal się odbędzie. Uff!


Organizatorzy zadbali także o strefę wypoczynku, i na dworze znajdowało się mnóstwo leżaków, więc bardziej wygodniccy mogli się nawet przespać w dzień, a wieczorem na nich obejrzeć film. Tak, film, bo codziennie o 22 pompowany był wielki rzutnik, a na nim wyświetlany były filmy. Jak dla mnie wygrał dzień drugi, gdzie film wybrany został prawdopodobnie nieprzypadkowo. Był to hit reżyserii Olafa Lubaszenki, o popularnym tytule "Sztos". No nie mówcie że nie wygrali!


Muszę też trochę ponarzekać. Jednak to będzie narzekanie z których raczej będzie można wyciągnąć wnioski, a nie pieprzenie o niczym.
Zdecydowanie za mało było koszy na śmieci. Nie ukrywam, że gdyby nie kosz na stanowisku Pracowni, to nie miałem gdzie wywalić np. papierowego talerzyka po pizzy. Człowiek się rozglądał no i niestety musiał się dobrze naszukać aby śmieci można było zutylizować.
Drugą sprawą była lokalizacja sceny i obecność projektora. Pewnie mało kto zwrócił uwagę, chyba że akurat słuchaliście wykładu i patrzyliście na prezentację na rzutniku. No właśnie, pogoda dopisała, i wyświetlone obrazy były całkowicie niewidoczne. Mi szczególnie to przeszkadzało, gdyż wykład prowadziłem i chciałem aby pewne zdjęcia było widać. Także na kolejnej edycji koniecznie do poprawy. Osobiście uważam iż można było taką scenę zlokalizować na przykład w środku, co znacznie poprawiłoby warunki. Także takie dwa niuanse do poprawy.


Pierwszy dzień festiwalu nie był zbyt długi, bo około 19 przenieśliśmy się do Tap House na premierę Baltic Pooki. Jest to kooperacja z dużą firmą – Jamesonem. Nasz porter bałtycki leżakował w ich beczkach. Impreza była duża, piwo wyszło bardzo fajnie i stałem się jego solidnym fanem. Super że wieczorkiem, większość festiwalowej ferajny także wpadła do tapa żeby Pooki spróbować, oraz na małe afterparty. Tego dnia Wojtek Frączyk z Widawy obchodził urodziny, więc nie mogło się obejść bez obowiązkowego zaśpiewania ‘sto lat’. Podobnie jak dla Maćka, jednego z barmanów Tap House. Sto lat panowie!

A jak festiwal, to głównie piwo. A tego spróbowałem sporo. Lecimy tutaj!




Na stanowisku głównego gospodarza czyli Brokreacji spróbowałem kilku piw. Premiera, czyli The Cop to american pilsner. Kiedy było zimne, piwo całkiem ładnie pachniało cytrusem i subtelną sutą słodu pilzneńskiego. Jednak po ogrzaniu pojawiało się troszkę warzywnych nut, co może sugerować albo że piwo jest zbyt młode, albo nie do końca udało się przetworniki DMS zredukować. Ja myślę że jest trochę zbyt młode.
Bardzo fajne okazały się być za to dwa nowe risy. Oba miałem okazję próbować prosto z tanka przy okazji warzenia wee heavy autorstwa Kuby Otto, który to zwyciężył w Krakowskich Bitwach Piwowarów Domowych. To było w lutym, a już wtedy piwa smakowały dobrze.


Buried Alive to ris wędzony torfem, no i to czuć dosyć wyraźnie. Bandaże są wyraźne, aczkolwiek nie dominują w stopniu znacznym bo uzupełnia je dosyć duża dawka słodyczy oraz czekolady. Fajne, jednak goryczka jest tutaj nieco zbyt przeszkadzająca jak dla mnie.


Certain Death to wersja wędzonka klasycznie. No i zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu. Subtelny ogniskowy dym podbity solidną dawką czekolady, a w smaku spora słodycz nieco przypominająca taką laktozową. Przyjemny aftertaste, i nieprzeszkadzająca goryczka. Piwa podobno takie same, różnica wyłącznie od użycia wędzonych słodów.

Wstyd się przyznać, ale nie piłem nigdy żadnego piwa z browaru Rockmill. Duet niezwykle doświadczonego i uznanego piwowara domowego Andrzeja Millera oraz Łukasza Rokickiego, znanego jakiś czas temu z bloga Piwomani. Piwa zbierają doskonałe recenzje i nie mogłem się przez to na nie załapać w sklepie gdyż od razu znikają z półek. No ale jest festiwal, więc jazda.


Juicy Delight to AIPA. Niby zwykła, ale nie tak bardzo bo wyróżnia się świetnym aromatem owoców tropikalnych wpadających w dojrzałego ananasa oraz mango. W smaku uderza nas mocna goryczka, która szybciutko ustępuje chmielowemu aftertaste znowu kojarzącemu się z owocami. Fajne.


Jednak to Maverick dużo bardziej przypadł mi do gustu. Jest to leciutka APA, gdzie znowu w aromacie pierwsze skrzypce grają cytrusy: cytryny, pomarańcze, mandarynki oraz grejpfruty. Pachnie to świetnie, aż chce się brać je do buzi. Tutaj goryczka prawidłowo minimalna, fajne ciało zaznaczone dosyć treściwą podbudową słodową, co szczególnie zaskakuje przy tak lekkim piwie. Pijalność nieziemska, 100ml wypiłem na dwa łyki. A mogłem na jeden!


Deer Bear i Jasumi czyli APA z herbatą jaśminową oraz liczi. Nie dopytałem czy tutaj pojawiły się jakieś naturalne aromaty, czego żałuję bo na naszym stanowisku toczyła się dyskusja na ten temat. Nieważne jak dla mnie, bo pachniało świetnie: herbata wyraźna, jednak nie kojarząca się stricte z jaśminową, liczi wyczuwalne raczej jako sugestia, bo jak wiadomo z samego chmielenia taki zapach można uzyskać. Tutaj może być to interpretowane dwojako, jednak dla mnie aromat był super świeży, a co cieszyło, smak także taki był. Subtelna goryczka typowo herbaciana, pozostawiająca charakterystyczne taniny w gardle, szybko przełamane słodowością i na końcu zaznaczone fajną cytrusową goryczką (coś jak zest z pomarańczy). Dobra rzecz.


Browar Komitet i dwa mocarze.
Jednym z nich był Angel's Share czyli, uwaga: peated salted wood aged strong scotch ale. Eeeee makarena! Ale tak unikając śmieszkowania, to piwo naprawdę było dobre. Aromat to kompozycja ciasteczek, herbatników i biszkoptów oraz subtelnej wędzonki torfowej. Użycia płatków dębowych po aromacie nie stwierdzam, jednak w smaku już występuje charakterystyczne skrobanie w gardle oraz taka suchość na finiszu (mam nadzieję że wiecie o co mi chodzi). A ciało jest fajne, intensywnie karmelowe, takie jakby creme brulee lub karmelizowany cukier. Jednak to nie jest zamulająca słodycz. Alkohol ukryty świetnie. Super piwo, muszę nabyć butelkę żeby przekonać się jak się będzie starzało i utleniało. A wydaje mi się że bardzo dobrze zniesie próbę czasu.


Spróbowałem także risa z tego samego browaru. Nie miałem możliwości w Krakowie w grudniu na Cracow Beer Fest, mam tutaj. Aromat to gorzka czekolada, kakao oraz trochę aromatów palonego ziarna. Podobny schemat pojawia się w smaku, co troszkę martwi bo pomimo że piwo poprawne, to dosyć jednowymiarowe. To po prostu taki klasyczny, smaczny ris.


A teraz browar Twigg i dwa ciekawe piwa. Jednym z nich jest kwas z gruszką. Uprzedzam śmieszków drwicieli, kwaśność jest celowa a nie wynika z zakażenia. Śmianie się z Twigga jest już passe. No ale wracając, Apollo 11 zaskoczyło mnie intensywną świeżą kwaśnością i fajnie że udało się uniknąć aromatów kojarzących się z kiszoną kapustą. Sam dodatek gruszki jak dla mnie jest kompletnie niewyczuwalny, a jeśli czegoś miałbym się doszukiwać to bardziej kojarzyłby mi się z agrestem niż właśnie z gruszką. Nie zmienia to faktu że był to fajny, rześki i świeży sour ale.


Nie mogłem sobie odpuścić także takiego cymesa jak braggot. Zarówno wersja podstawowa jak i leżakowana w beczce po czerwonym winie. Warto zaznaczyć że to pierwsze piwo Twigga które leżakowało w beczce, oraz 3 na polskim rynku braggot (zaraz po Piwotece i Perunie).  Do Three Body Problem odany został miód gryczany, co czuć od pierwszego niuchnięcia. Mi to osobiście nie przeszkadza, jednak wiem że ten typ miodu jest charakterystyczny i niektórym średnio przypadłby do gustu. Poza tym czuć wysoki woltaż, jednak o dziwo sam alkohol jest mocno schowany. Dziwne zjawisko, pijesz piwo i wiesz że ma te 8% ale bezpośrednio ich nie czujesz. Piwo byłoby fajne gdyby nie baza, wydaje mi się że całościowo jest nieco wodniste, przez co traci swój charakter mariażu piwa z miodem. Ale sam David przyznał mi rację, i mówił że w kolejnym podejściu zwrócą uwagę na lepszą cielistość.

Wersja leżakowana w beczce po czerwonym winie pozyskała więcej owoców w aromacie, coś na kształt czerwonej porzeczki czy subtelnej żurawiny. W smaku za to naturalnie pojawiły się dębowe taniny, nadające całości subtelny pazur. Dzieje się tutaj zdecydowanie więcej niż w piwie bazowym, jednak liczę na to że całość uda się powtórzyć i poprawić.




Browar Golem i ich Naftali wziąłem dla mojej Natalii (bieda rym). Aż dziwne że nie spróbowałem go wcześniej, bo patrząc na sam opis to zapowiada turbo sesyjniak. Norsk sour oatmeal milk farmhouse hoppy ale. Tutaj to dopiero ‘eeee makarena’ pasuje bardziej. Jestem trochę zszokowany, że wszystkie składowe są wyczuwalne! Aromat jest świetny, piwo po prostu pachnie granulatem chmielowym jakby otworzyć paczkę z chmielem. Wyróżnić można także sporą dawkę odchmielowej żywicy oraz subtelny cytrus, a przy ogrzaniu pojawiać się zaczynają nuty owsa oraz laktozy. Pierwszy łyk i już wiem jakie to jest dobre! Aż nie wiadomo na czym się skupić. Jest na pewno hoppy, goryczka pomimo że subtelna to wyczuwalna. Jest oatmeal oraz milk, bo piwo jest gładkie, oraz słodziutkie na finiszu. Jest sour, co fajnie komponuje się z całością, gdyż nadaje jej niesamowitego odświeżającego sznytu. Jak dla mnie jeden z kandydatów do piwa roku.


Od Piwojada piłem kiedyś double smoothie, o którym pisałem na facebooku. Tym razem natknąłem się również na wersję single smoothie, czyli nie imperialną. Dalej pachnie tak samo dobrze, dominuje całe mnóstwo owocowego zestu na czele z pomarańczami,  w tle solidna cytrusowość i charakterystyczna soczystość. Słodziutkie, owocowe, skontrowane goryczką zarówno chmielową, jak i tą pochodzenia od skórek z pomarańczy. To drugie akurat mi osobiście trochę wadziło, bo goryczka nieco zalegała (czyli białe albedo). Niemniej piwo fajniutkie, a i warto zaznaczyć że zostało wybrane piwem festiwalu!


Amerykawka to coffee apa z browaru w którym warzy Leszek Jasiński, czyli Piekarnii Piwa. Fajnie że kawa nie została dowalona w ilościach ekstremalnych, bo dominuje aromat amerykańskiego chmielu z cytrusami na czele, a dopiero po sekundzie pojawia się zapach kawy. Fajnie to gra, tym bardziej że w smaku wyraźnie ją czuć, i przejmuje charakter całego piwa zostawiając fajną, nieco kwaskową i paloną goryczkę (ja to tak kojarzę, coś w stylu intensywnego i mocnego espresso) która spajając się z chmielowymi akcentami pozostawia bardzo pozytywne wrażenia.


I jedna zaległość. Kwas Jota z browaru Pinta. Wygląd to po prostu sok z gumijagód, prawda? Jest to tak naprawdę piwo kwaśne z dodatkiem soku z czarnej i czerwonej porzeczki. Efekt zaskoczył, bo jak dla mnie pachniało jak poziomki z malinami, no może minimalnie w tle pojawił się jakiś smaczek kojarzący się z porzeczkami (ale bardziej czerwonymi). W smaku intensywna kwaśność, jednak ciężko stwierdzić czy jest to kwaśność bazowa czy owocowa. Kompozycja jak dla mnie była spójna i fajnie ze sobą grała.




Na koniec dziękuję wszystkim z którymi udało mi się porozmawiać i zamienić kilka zdań. Chmielobrodemu który zaprosił mnie na live degustację 3 nafciarzy dukielskich z Brokreacji (wersja leżakowana w beczce po Laphroigu po prostu miażdży), oraz organizatorom: Mateusz, Jurek, Marcin – kawał dobrej roboty. Trzymam kciuki aby Beerweek w takiej lub lepszej formie trwał dalej. Fala wznosząca się utrzymuje, i nic nie zapowiada aby miała się załamać!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz