Są piwa, które pomimo że są na rynku już szmat czasu, to ja ich jeszcze nie piłem. Czy uważam to za jakiś większy problem? W gruncie rzeczy nie. Ale nie ukrywam że czasem trochę jest wstyd nie pić piw na których opiera się cała piwna rewolucja. Dlatego właśnie ruszyłem z cyklem KLASYG, gdzie zamieszczał będę degustacje piw obrośniętych już legendą (których naturalnie nie piłem, a na blogu swoje miejsce zająć powinny).
Na pierwszy rzut oka idzie browar Pinta. I piwo, które swoją legendarność zawdzięcza chociażby temu, iż jest jednym z tych piw, które gdy pojawiły się w sprzedaży, to jeszcze ze starym stylem pintowskich etykiet. Ktoś pamięta?
Źródło zdjęcia: mojkufelek.pl |
To był czas kiedy każde piwo wzbudzało sympatię. Piszę to nie dlatego że pamiętam, bo w tamtym okresie to co najwyżej siorbałem hajnekeny z butli na ogniskach, ale dlatego że trochę w internecie siedzę, i czytając jak to było kiedyś praktycznie czuję się jakbym wtedy tam był. Fakt, nie potrafię w sobie wyzwolić jednej rzeczy: sentymentu. Sentymentu, jaki na pewno kojarzy większość, pamiętająca początki piwnej rewolucji w Polsce. No ale powróćmy już do samego piwa.
Jest to koźlak wędzony. Na obecny moment, koźlak wędzony nie jest style popularnym. Ba! Nie jest nawet w pierwszej dziesiątce najbardziej popularnych stylów. Mógłbym podejrzewać, iż mieścić się może w dziesiątce, ale piw najnudniejszych. No bo popatrzmy sobie w ten sposób: jest to lager, wędzony, i mocno karmelowy. Czyli wędzony koźlak. Czyli nuda razy sto.
Czy takie piwo w dobie imperialnych stoutów leżakowanych w beczkach, piw kwaśnych, eksperymentów z dodatkiem owoców, laktozy i amerykańskiego chmielu może jeszcze robić wrażenie?
Oj może.
Jakże przyjemnie się o tym przekonałem.
Jak w dym
Rauchbock
16.5°Blg, 6.9% vol
Ciemnobrunatne, klarowne, z subtelną jasną pianą, która niezwykle szybko się redukuje.
Jak to cudownie pachnie. Cała masa wędzonki, lecz takiej jakieś dawno (nigdy?) nie czułem. Przypomnijcie sobie wakacje, i wieczór spędzony przy tlącym się ognisku, w którym na patykach pieczecie sobie kiełbaski. Subtelny ogień smaga skórkę kiełbasy, powodując iż przypieka się ona, a z jej wnętrza kapać zaczyna tłuszcz. Skapuje na gorące jak piekło kawałki drewna, i szybko parując unosi się w kierunku nieba.
Tak pachnie to piwo. Jak wakacyjne ognisko i kiełbaski w nim pieczone.
Po takim wstępie, ciężko byłoby uwierzyć że smak może być gorszy, prawda? Schemat zapachu powielany jest także tutaj. Piwo smakuje jak kawał tłustej kiełbachy, upieczonej w ogniu. Aż dziw bierze jak bardzo intensywny to jest posmak. Ma się wrażenie iż piwo jest wręcz tłuste. Bardzo pełne i treściwe, uzupełnione słodowym finiszem. Takim minimalnie karmelowym. Strasznie fajnie uzupełnia to całokształt piwa. 7% alkoholu jest kompletnie niewyczuwalne, piwo pije się jakby miało z 4-5%. Mógłbym wypić całą butelkę w 10 minut. Wypiłem w 15, ale musiałem się powstrzymywać żeby móc dłużej się nim cieszyć.
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, że piwo tak proste i 'nierewolucyjne' zrobiło na mnie takie wrażenie. Świetna propozycja od Pinty, śmiało mogę powiedzieć iż jest to jedno z najlepszych polskich piw. Sięgajmy po klasyki i piwa względnie nudne. Są dobrą odskocznią, pokazującą że rzeczy proste, mogą być pyszne.
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz