Ostatni raz piwo od Pinty pojawiło się na blogu w połowie lipca ubiegłego roku. Od tamtej pory minęła kupa czasu, pasowałoby zatem tę statystykę podbić. Tym bardziej, kiedy na tacy podali nam czarodziejski trunek. Pytanie tylko jest takie, czy ten magik wgniecie nas w ziemię, czy żądać będziemy zwrotu pieniędzy za bilety na show?
Ostatnie miesiące nie są dla browaru Pinta sprzyjające. Sporo osób ich hejtuje z powodu nierównych, i przede wszystkim słabych warek. Warto jednak Pintę trochę obronić. Zmienili miejsce warzenia. Dotychczas był to wyłącznie Browar na Jurze w Zawierciu, teraz warzą swoje piwa (także kontraktowo) w browarze Zarzecze pod Żywcem. Myślicie że przesiadka na całkiem nowy sprzęt jest prosta? Otóż nie, nie jest. Kilka nierównych warek można wybaczyć, ponieważ ogarnięcie nowej technologii chwilę zajmuje. Jednak po ostatnich piwach widać znaczącą poprawę. Więc nie tyle nie można, co nie wypada Pinty skreślać.
Piwo jakie dziś mam zamiar perfidnie wyżłopać pojawiło się na rynku już w końcówce zeszłego roku. Jednak ukazało się wyłącznie w autorskim pubie Pinty w Krakowie, i wyłącznie z beczki. Lud jednak zapragnął tego piwa tak bardzo, że pojawiły się i butelczyny. Aż dziw bierze, że do tej pory w ich bogatym portfolio nie pojawiła się black ipa, india black ale lub cascadian dark ale (wszystkie określenia to ten sam styl). Oczekiwania są spore, słyszałem że magiczna różdżka naprawdę się nadaje i robi robotę w tym stylu.
Hopus Pokus
Black India Pale Ale
16,5° Plato, alk. 6,3% obj.
66 IBU
Hej, hej, hej! Powoli! Ledwo zacząłem nalewać a piana wypełniła całą szklankę. Zbita, wręcz betonowa struktura powoli siada, lecz nie jest jej śpieszno. Dolewać trzeba na kilka razy (dokładnie to 5). Kolor piwa to czerń, lecz niezupełnie nieprzejrzysta.
Palony jęczmień kąpie się w żywicy, kawie i gorzkiej czekoladzie wraz z tropikalnymi owocami takimi jak mango i ananas. Gdzieś z boku czyha słonecznik, który dosyć nieśmiało stara się dołączyć do reszty ekipy. Jest fajnie.
No, no, no, już wiem, że jest dobrze. Przy nalewaniu tego nie widać, jednak kiedy wziąłem pierwszy łyk, poczułem niesamowitą oleistość tego piwa. Hopus jest niezwykle śliski, przemyka się przez przełyk pozostawiając delikatnie przypalane ślady. Jest obecna duża ilość chmielu. Goryczka stonowana, aczkolwiek konkretnie zaznaczona, nie męczy, ani nie zalega. Jest jednak troszeczkę za dużo bąbelków jak dla mnie. Nie jest to wada, tylko moje upodobanie. Owoce tropikalne w smaku nie są tak wyraźne jak w aromacie, jednak to dobrze, bo paloność jest także ważna. A ta jest z najwyższej półki. Spora ilość świeżo zaparzonej, gorzkiej kawy, + gorzka, deserowa czekolada, + prażony słonecznik + minimalny odczucie popiołu na języku, dopełniają całości tego fenomenalnego piwa. Fajnie że nie jest w odbiorze jak american stout. Chmiele wniosły głównie niuanse, ale nie przejęły całkowitego odbioru piwa.
Jestem zachwycony. Jedyną rzeczą, za którą mogę mu odjąć punkty to troszeczkę na duże wysycenie. Nie jest to jednak na tyle przeszkadzające, żeby ustąpiło całokształtowi tego trunku. Chłopaki z Pinty nie zapomnieli jak się robi piwo. Klasa światowa, brawo!
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz