Ostatnimi czasy piwne festiwale w naszym kraju rosną jak grzyby po deszczu. Obrodziło ich na tyle, że człowiek musi się naprawdę postarać aby odsiać część z nich ze swojego kalendarzyka. Przetrwają tylko najsilniejsi, także i w przypadku festiwali. Warszawa jest punktem obowiązkowym, po poprzedniej edycji którą byłem zachwycony, tej już nie mogłem odpuścić. Tym bardziej że zostałem poproszony o sprezentowanie wykładu który pomimo przeciwności losu poszedł całkiem nieźle.
Musiałem odpuścić sam początek czyli czwartek. Tak już wyszło, że ekipą zebraliśmy się w piątkowy poranek, aby około godziny 14 móc się spokojnie wbić na teren festiwalu, którym ponownie okazał się bekstejdż stadionu Legii Warszawa. Tak jak poprzednią edycją, lokalizacją zrobiła robotę, miejsca jednak tym razem okazało się zbyt mało. Tak słyszałem, że w szczytowym momencie gości było 14000 (EDIT: To jednak nieprawda jak się okazało). To już trochę dużo, i pomimo srogiej ilości miejsc siedzących na trybunach było zwyczajnie ciasno. Na następną edycję to już chyba tylko narodowy.
Ogólnie na festiwalu spróbowałem ponad 30 różnych pozycji. Niestety cześć z nich braliśmy w kilka osób na spółę, i rzeczą normalną jest że w pamięci zostały te lepsze. No i tylko te lepsze opiszę.
Zwrócę jednak uwagę na fakt, że poziom piw na tym festiwalu był niezwykle wysoki. Naprawdę ilość piw przeciętnych lub słabych można by policzyć na palcach jednej ręki. Zdecydowana większość smakowała, co zdarza się niezwykle rzadko.
Pierwszy raz zdarzyło się także, że przez cały festiwal nawet nie wyciągnąłem aparatu z futerału i z plecaka. Może nie tyle że nie było czasu, co po prostu ciągłe gonienie za zdjęciami nie jest rzeczą arcyważną. No, może zrobiłem kilka zdjęć z gopro i trochę filmików które mam plan zmontować. O resztę zadbała moja luba, dzięki której powstało każde zdjęcie obecne w tym wpisie. Dziękuję za troskę.
Jak coś mi bardzo smakowało to znaczyłem po sobie teren. No, może nie zawsze, ale starałem się zostawiać po sobie ślad.
Jak coś mi bardzo smakowało to znaczyłem po sobie teren. No, może nie zawsze, ale starałem się zostawiać po sobie ślad.
Pierwszym piwem wypitym przeze mnie był Starter od Trzech Kumpli. American Easy Saison okazał się idealnym wejściem w festiwal. Nieco ponad 3%, lekki belgijskie zacięcie spowodowały że zniknęło ze szkła w kilka sekund. Dobry początek.
I od teraz nie pamiętam kolejności, co w sumie nie jest ważne, skupię się zatem na wrażeniach pozostałych świetnych piw.
Tripadelic to znowu Trzech Ziomków, tym razem w kolaboracji z Piwnym Podziemiem (o których nieco więcej za chwilę). Tripadelic to American Tripel. Sam zbyt mocno za tym stylem nie przepadam, bo to wytrawne, mocne i nieprzyjemnie piekące w gardziel. No ale przyznać muszę że ta wersja do mnie przemówiła. Wytrawne było, ale fajnie łaczyło się to z amerykańskimi chmielami, dając wrażenie lekko piekącego, ale przyjemnego odczucia. Alkohol wyczuwalny na poziomie minimalnym, co oczywiście propsuję. Chyba kupię jeszcze butelkę do wypicia na spokojnie.
Ludzie z podziemia przygotowali masę piwa, i na większość ostrzyłem sobie zęby.
Wersja z grejpfrutem również okazała się całkiem udaną propozycją. Z tym że ten czerwony owoc wniósł do całości nieco cierpkich posmaków, co nie każdemu mogło odpowiadać. Mi akurat odpowiadało.
Rasta Brown to już pojazd po bandzie i pozycja obowiązkowa dla wszystkich osiedlowych Sebków. Dlaczego? Jakby tylko dowiedzieli się oni że piwo zostało uwarzone z użyciem ziaren konopii. Konkretnie to brown ale. O ile zielonych niuansów nie wychwyciłem, to piwo wyszło bardzo miło. Sporo nut orzechowych i nawet delikatnie czekoladowych, oraz przyjemny ciasteczkowy posmak sprawiły że dobrze je zapamiętam. I to chyba był najsmaczniejszy brown ale jaki piłem w życiu!
Spróbowałem także trochę Korsiarza Umysłów. Podpięta była akurat druga warka, do której jeszcze wjechały papryczki ancho. No i moje zdanie jest takie: jeśli to jeszcze trochę dojrzeje, to będzie urywało co nieco. W aktualnej wersji zbyt młode, ale potencjał ma niesamowity.
Piwne Podziemie: zaimponowaliście mi bardzo!
Jak już AleBrowar, to czas powiedzieć kilka słów o imperialnej wersji piwa, które rozpala(ło) serca wielu polaków. Imperial Smoky Joe, czyli torf w płynie. Ja o mocniejszą wersję tego piwa zabiegałem dłuższą chwilę, i na szczęście moje modły zostały wysłuchane. Co wyszło? Świetny aromat, nie do końca będący podwojeniem ilości torfu. To znaczy torfowe nuty były dominujące, ale uzupełnienie w postaci dużej ilości nut deserowej czekolady i kakao były strzałem w 10. Piwsko okazało się bardzo czekoladowe także i w smaku, a dosyć solidne i treściwe ciało potwierdziło jakość trunku. Fajnie ukryty alkohol, czego można było się spodziewać bo Smołki uwarzony został końcem 2015 roku. Kolejna pochwała!
Dobra teraz czas na pionierów piwnej rewolucji czyli browar Pinta. Zaskoczyli oni przede wszystkim nowym stoiskiem, które albo oceniane było jako genialne, albo tandetne. Ja się podpisuję pod tą pierwszą opcją, a ilości miejsca za barem zazdrościł chyba każdy przechodzący. Wracając do piwa, spróbowałem dwóch propozycji.
Table Brett to leciutkie piwo, warzone przy użyciu dzikich drożdży, i chmielone na aromat Citrą, i Centennialem. Miało być lekkie w smaku, i orzeźwiające. Efekt zdecydowanie został osiągnięty. Przyjemny aromat, gdzie na pierwszy plan wychodziły cytrusy, a szczególnie limonka i marakuja, a dopiero w tle pojawiały się zapaszki dzikie, subtelna stajnia i sianko. Smak jest odzwierciedleniem aromatu. Rześkość to pierwsze co nasuwa się na usta, bo kwaskowatość uzupełniona cytrusowymi posmakami to coś co może być ukojeniem. Możnaby wypić w kilka sekund, zresztą to ma tylko 3%, i tak jak to powiedział Ziemek: Takie ma być, takie piwo powinno być takie żeby móc go wypić dużo. Bardzo smaczna propozycja, chociaż pita na drugi dzień do obiadkowego burgerka w Hoppiness wersja była nieco przegazowana. Niemniej tak samo smakowita.
Aromat okazał się być zdominowany przez karmelowe posmaki, po chwili do głosu dochodziły chmiele amerykańskie. Miałem wrażenie że czuję diacetyl, jednak po dłuższej konwersacji z kumplami doszliśmy do wniosku że to nie masełka a właśnie mocno karmelkowy aromacik. Smak to niezwykle dużo ciała, mógłbym rzecz że jest to żytnie barley wine, chmielowa goryczka występuje w postaci niezwykle głądkiej jak na 120 IBU, a i pojawia się daktyl: rzecz niezwykle istotna przy piwie w tym stylu. Na siłę można było poprawić aromat, cała reszta chyba już poszła zgodnie z planem.
Kolejnym była Petronelka z Szałpiw. W tym przypadku w składzie znalazł się także jałowiec, imbir, anyż, kardamon i kolendra. I jeszcze nachmielony po amerykańsku Columbusem, Citrą i Simcoe. Nienawidzę anyżu, i na szczęście nie wiedząc że tam jest, nic takiego nie wyczułem. Wyczułem za to pozostałe rzeczy, masę przypraw a w szczególności imbir, który pojawiał się także w smaku. Całość uzupełniały amerykańskie chmiele, co wyszło na plus. Piwo bardzo wytrawne, ale i bardzo pijalne.
Dosyć pozytywnie zaskoczył mnie Doctor Brew, który do tej pory skutecznie mnie zawodził i w sumie zyskał miało browaru wyklętego. Postanowiłem spróbować przede wszystkim barley wine, uwarzonego w kolaboracji z browarem Maldita. Co mnie zaskoczyło to ekstrakt, 27,5°Blg, i uwaga: tylko 60 IBU! Biorąc pod uwagę browar który chmieli na potęgę jest to raczej dziwne i zastanawiające. No i w sumie cieszę się że zaryzykowałem, bo to okazało się całkiem dobre piwo! Konkretna baza, co sugerowało 12% alkoholu, którą określiłbym jako karmelowo-likierową. Chmielowość jest również zadowalająca, zaryzykuję stwierdzenie że wpadająca już w delikatne utlenienie co w BW jak najbardziej jest akceptowalne. No i można by się jedynie doczepić do wyczuwalnego alkoholu, jednak no ta bestia ma 12%. Jednak jeśli chodzi o całokształt, dobre piwo!
Jeśli myślicie że zbliżamy się do końca, to mam złą wiadomość, do końca zostało jeszcze kilka ciekawych rzeczy.
Aficionado z Kingpina to taki mix jakiego jeszcze nie było. Kawa, wędzona herbata i słód wędzony torfem. Czy to może grać? Jak najbardziej! O ile aromat był mega dziwny, i jak dla mnie pachniał tytoniem i subtelną wędzonką, to w smaku prym wiodła herbata. Goryczka jaka się pojawiała była typowo herbaciana, jakbyście zostawili tytkę na kilkanaście minut we wrzątku. Całość uzupełniała wędzonka, której do torfu jakoś bardzo blisko nie było. Jedno z najdziwniejszych piw jakie piłem, ale nie można powiedzieć że nie było dobre.
Maja z Olimpu to natomiast pale ale sour ale z dodatkiem soku z marakui. Owoc ten miałem okazję jeść pierwszy raz w życiu jakieś 2 miesiące temu, kiedy rodzice przywieźli kilka sztuk z podróży z Wietnamu. Obrzydziła mnie jego konsytstencja, jednak smak pozostał w pamięci. Coś jak połączenie przejrzałego ananasa z mango. W piwie wyszło to w miarę fajnie, bo w aromacie działo się coś dziwnego, co mogło być właśnie połączeniem bakterii kwasu mlekowego z sokiem z tegoż owoca. Fakt, marakuja występowała i była obecna, ale jednak samo piwo moim zdaniem było trochę za mało kwaśne.
EDIT: Dowiedziałem się że do tego piwa nie zostały dodane ani bakterie kwasu mlekowego ani słód zakwaszający. Ewentualna kwaśność wynikała od soku z marakui.
EDIT: Dowiedziałem się że do tego piwa nie zostały dodane ani bakterie kwasu mlekowego ani słód zakwaszający. Ewentualna kwaśność wynikała od soku z marakui.
Pracowni Piwa próbowałem mało, z wiadomych względów. Nie że ich nie lubię, co stwierdziłem że spróbuję sobie na spokojnie w Tap House. Na festiwalu nie mogłem sobie jednak odmówić Mr. Hard's Rocksa z dodatkiem laktozy. 5 stopni ekstraktu z laktozy zaowocowało solidnym kopnięciem mlecznej czekolady. Piwo miało 8% alkoholu, co doskonale przywoływało posmaki likieru kawowego i kakao z mlekiem. Słodycz na odpowiednim poziomie, słodkie w opór, ale niezamulająco.
Artezan zasłynął na festiwalu z tego że do niego kłębiły się największe kolejki. Jednak nie powiedziałbym żeby było to powodem ilości piw na kranach, co po prostu małą ilością osób do obsługi na stanowisku. Z nowości można było spróbować Transformatora (blend Samca Alfa i Preparatu dodatkowo leżakowany w beczce po burbonie), Złoty Pisiąt (pils na amerykańskich chmielach), Kazimierz (żytni porter leżakowany w beczce po burbonie) oraz F jak Funk którego spróbowałem. Szczerze przyznam że nie chciało mi się stać w kolejce po każde piwo, zdecydowaliśmy się jednak na jasne piwo fermentowane bezpośrednio w dębowej beczce za pomocą dzikich drożdży Brettanomyces. Oczekiwałem wiele, niestety trochę się zawiodłem. Pojawiało się trochę dzikich nut, występowały winne aromaty, przewijały się także winne i stajniane posmaki jednak w moim odczuciu całość okazała się nieco płaska i taka trochę nijaka. Nie obraziłbym się o zdecydowanie intensywniejsze doznania smakowe. No ale pijalności to nie można było odmówić, calość zniknęła ze szkła w kilka minut.
Na koniec piwo, które piłem jako ostatnie, i które chyba wywarło na mnie największe wrażenie. Imperial Wild Black Kiss z Widawy leżakowany w beczce po rumie. Nie spodziewałem się że to może być aż tak dobra rzecz. Imperialny stout, który dostał dzikich drożdży, i dodatkowo przeleżakował w beczce po rumie (były jeszcze wersje na bourbonie i whisky single malt). Piwo robi wrażenie już samym wyglądem. Gęste, z gęsta pianą, która towarzyszy do ostatnich łyków. Ale zanim doszedłem do tych ostatnich łyków to minęło około półtorej godziny. Niezwykle czekoladowe, z wyraźnym palonym akcentem i kwaskowatą nutą. Aromat przypominał mi czerwone wino lub porto, mieszając się z czerwonymi owocami i akcentami mokrego drewna. Świetnie ukryty alkohol dopełniał całości. Piwo wybitnie degustacyjne, tak dobre że szkoda było je pić szybko. No i głupi ja nie zauważyłem butelek tych cudownych rzeczy stojących na stoisku w piątek...
Także jak widzicie, ta edycja zostawiła po sobie doskonałe wrażenia. Nawet wykład który miałem okazję poprowadzić poszedł mi w miarę nieźle... W miarę, bo w połowie straciłem głos i zaciąłem się tak bardzo że absolutnie żadne słowo nie chciało wyjść z mojej gardzieli. A stało się to akurat w momencie kiedy zaczynałem łapać największe flow :v No ale cóż, festiwal prestiżowy, to można się przejąć. Dzięki za możliwość otrzymania tych kilkudziesięciu minut czasu antenowego, mam nadzieję że swoje zadanie spełniłem przynajmniej w stopniu zadowalającym.
No i do zobaczenia na kolejnej, jesiennej edycji!
Także jak widzicie, ta edycja zostawiła po sobie doskonałe wrażenia. Nawet wykład który miałem okazję poprowadzić poszedł mi w miarę nieźle... W miarę, bo w połowie straciłem głos i zaciąłem się tak bardzo że absolutnie żadne słowo nie chciało wyjść z mojej gardzieli. A stało się to akurat w momencie kiedy zaczynałem łapać największe flow :v No ale cóż, festiwal prestiżowy, to można się przejąć. Dzięki za możliwość otrzymania tych kilkudziesięciu minut czasu antenowego, mam nadzieję że swoje zadanie spełniłem przynajmniej w stopniu zadowalającym.
No i do zobaczenia na kolejnej, jesiennej edycji!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz